Zmarł 25-letni raper. W środę poinformowano, że Maciej Konopka, raper znany pod pseudonimem Ten Preston zmarł. Te tragiczne wieści przekazano na Instagramie Chillwagon, wytwórni, z którą współpracował: Z ogromnym bólem informujemy o śmierci Prestona.
Wojciech "Major" Suchodolski nie żyje.Taka informacja obiegła sieć w poniedziałek, 19 czerwca, w godzinach porannych. Na oficjalnym kanale w sieci, na którym pojawiał się Major, pojawiło
A co do poezji bez rymow (bo Xaar mi podsunal mysl zeby o tym powiedziec) - dla mnie to wymysl tych poetow, co nie potrafili rymowac :P Wiersze duzo traca, jak sie nie rymuja - nie sa takie 'spiewne', 'melodyjne'. Chyba Mazio kiedys to bardzo trafnie - swoja droga poetycko - skomentowal ;)
A kto umarł, ten nie żyje. @ stefan_pmp: z takim nazwiskiem to do europarlamentu powinien startować. @ stefan_pmp Oho, pisowcy znowu przeklejają plakaty konkurencji w kontrowersyjnych miejscach tak jak zawsze przed wyborami tylko po to by pstryknąć fotę XD. @ stefan_pmp Jaką mamy pewność, że to przeciwnicy polityczni nie przekleili
Rewolucja która wywołało pojawienie się iPhona, przetoczyła się przez firmy z sektora komórkowego niczym potężne tsunami. Szczególnie mocno oberwały największe i najbezpieczniej czujące się na rynku firmy, z wydawałoby się niezniszczalną Nokią na czele. Wcześniej na dno poszli dwaj duzi gracze rynku biznesowego i czołowi producenci ówczesnych smartfonów, BlackBerry oraz
Character Information: Name: Kto Umarl Ten Nie Zyje : Sex: male: Profession: Master Sorcerer: Level: 15: Task Points: 0: Residence: Elysium: Balance: 0 gold coins
. Na zdj. kadr z filmu „Psy”, reż. Władysław Pasikowski Ktoś się rodzi księdzem, ktoś kurwą, a ktoś inny złodziejem. Czasami ma to dobre strony, bo się można poznać. Franciszek „Franz” Maurer, „Psy” Zawsze uważałam, że musi istnieć chociaż jeden powód, dla którego warto by kochać Toruń, i to musi być coś więcej, niż taki zwykły piernik. No i to jest na przykład fakt, że urodził się tam Bogusław Linda. I dzisiaj ma urodziny, sześćdziesiąte drugie, i ja bym bardzo chciała, żeby wszystkie kolejne spędzał już ze mną. Ale nie mówcie o tym mojej mamie, ona bardzo nie lubi starszych. Jakkolwiek, z okazji urodzin, najlepsze cytaty z najlepszych „Psów”. Bo to nie jest tak, że tylko co tu będę tak sam siedział i bo to zła kobieta była. W warstwie dialogowej to bardzo uroczy film, tym bardziej, że dużo tam klną. I nie pytaj, dlaczego. W imię zasad, skurwysynu. Filmowe cytaty Bogusława Lindy Franz: Pierdolisz. Olo: Nie, przysięgam ci, mówię prawdę, Franz. Franz: Pierdolisz moją kobietę. Kobieta z komisji: Czy jest pan gotów stać na straży porządku prawnego, odnowionej, demokratycznej Rzeczpospolitej Polskiej? Franz: Bezapelacyjnie, do samego końca. Mojego lub jej. Franz: Olo, czujesz? Olo: Tak, ale to nie gówno, to padlina. Jak taki zaczyna od kapowania, to na czym skończy? Franz: Na Powązkach. Franz: Myślę, że jesteś niezła dupa i chcesz mnie bardzo. Przyznaj się. Kobieta: Proszę przestać, bo wezwę policję. Franz: To ja jestem policja! Niemiec: A pański kolega? Nie powie nam nic wesołego? Wspólnik Grossa: Deutschland, Deutschland über alles! Barański: Myślisz, że nie kłamał? Gross: Z akumulatorem na jajach jeszcze nikt nie kłamał. Nowy: My psy, musimy się trzymać razem. Franz, będę za ciebie robił porządek. Franz: Wiem. Mnie zamieć na osobną stertę. Franz: Do szkoły trzeba by cię posłać. Angela: Znów mnie wszyscy będą pierdolić. Franz: No, to jest argument przeciwko szkole. Kobieta: Jesteście ze schroniska dla zwierząt? Wawro: No, pensjonariuszami. Angela: Dlaczego ona cię zostawiła? Franz: Moja żona? Bo to suka była, mówiłem ci.
Po lesie łażę już częściowo po omacku. Jeszcze miesiąc temu – nie do pomyślenia: Telewizja, program o randkach. Zainteresowana pani: „- Mężczyzna z Internetu okazał się typowym facetem i nie przyszedł”. Media ciągle o tym, że abp. Głódź – jak sam mówi – „przyjął krzyż choroby”. Moim zdaniem arcybiskup źle zrobił. Mógł tego „krzyża” nie przyjąć. Podziękować i już. Nie, dziękuję, postoję. I choroba wzięłaby i odeszła. A tak… Tytuł z witryny radia „Strzegom: Nie żyje 16-latek, który zginął podczas policyjnego pościgu”. ma – jak zwykle – świetne pomysły. Problem tylko, że w ich lansowaniu zatrzymuje się w pół drogi. Zaprezentowała oto taką niezwykle skuteczną broń religijną: Byłem pod wrażeniem. I nie psuły go nawet głosy szyderców, typu: „Mam jeszcze kilka pomysłów na ułożenie różańca: boski granat, krzesło elektryczne, gilotyna, maczuga …”; „W następnym tekście proponuję przedstawić ilustrację komory gazowej zbudowanej z różańców”. Tacy złośliwcy zawsze byli i zawsze będą. Ja proponowałbym zaangażować do krzewienia różańca znane postacie popkultury. Na przykład wziąć różaniec z odpowiednio ciężkimi paciorkami i włożyć je – zamiast magnum 44 – do ręki temu panu. Całe Hollywood rozmodlone!: W witrynie mojego miasta banał wlecze się za banałem: „Na obwodnicy Jarosławia kierowca audi potrącił pijanego pieszego”. Gdyby potracił trzeźwego pieszego, to byłoby wydarzenie! No dobrze, ale skąd takiego wytrzasnąć? „Nasz Dziennik” przypomina dziś błogosławioną Dorotę z Mostwów. Życie mojej Doroty jest odwrotnością żywota tej wybitnej średniowiecznej niewiasty. No, może z wyjątkiem początku i końca jej życiorysu. Początek: „Do życia pokutą i umartwieniem była przyzwyczajona od najmłodszych lat”. I koniec: „W czasach, w których najwyższym szczęściem współczesnego człowieka jest kariera i zaspokojenie namiętności, życie Doroty jest znakiem tęsknoty za tym, co wieczne”. Przekleństwem autora jest konieczność uczestnictwa w promocji własnej książki. Czyli tłumaczenie: „Co poeta miał na myśli”. Dziś napłynęły pytania z radia. Na szczęście miałem czas, by wcześniej napisać sobie odpowiedzi. Żeby nie było jak zwykle. Czytam więc z kartki Z twórcami i uczestnikami tych scen pogadałbym z rozkoszą, ale większość z nich ma już dawno kwaterę w cichej alejce. Nam to umyka, ale oglądanie filmów z XX wieku to najczęściej spacerek po cmentarzu. Uderzałem tu i tam do żyjących, ale szybko zrezygnowałem. Z prostego powodu. Pytam ich o wrażenia z kręcenia sceny, która mnie przejmuje do kości, która jest posągiem polskiego kina, która jest darem dla przyszłych pokoleń itd. a oni mi mówią, że jak kręcili, to w tym reflektorku z lewej strony żaróweczka przepaliła się – proszę sobie wyobrazić – trzy razy. Aktorce tusz się rozmazał, śpieszyli się, bo dźwiękowiec miał ostatni autobus, a w ogóle to stróż już dzwonił kluczami, bo zamykał studio. Więc może lepiej niech to już zostanie tak, jak jest na taśmie. W doborze scen nie starałem się zaskakiwać. No, z „Psów” wybrałem scenę, jak Andżela dzwoni do Franca, by mu powiedzieć, że zostawiła go dla jego najlepszego kumpla. On czuje się jak by dostał w łeb – mocno i znienacka. Chciałby jej powiedzieć coś, co jej pójdzie w piety, ale trzepnęło go naprawdę solidnie. Więc stać go tylko na najgłupszą rzecz, jaką w takiej sytuacji może powiedzieć facet: Nie chce mi się z tobą gadać. Mogłem wybrać scenę, gdzie ubecy rzucają miechem na p., na k., na s. Ale przecież to jest film historyczny, z roku 1992. te słowa dawno już wyszły z użycia i młody czytelnik nic by z tych dialogów nie zrozumiał. Więc… Wojciecha Kilara „September Symphony” (2003) poświęcona ofiarom 11. września. Muzykolodzy piszą o wpływach muzyki amerykańskiej, ale dla mnie to niestwierdzalne. Natomiast dodana do całości „Dusza z ciała wyleciała” to już przejmujący kawałek z rozpoznawalnym tekstem. Ze średniowiecznej „Skargi umierającego”. Poza tym w smyczkach słyszę tę samą kawalkadę, która ilustrowała jazdę dorożką trzech dorobkiewiczów z „Ziemi obiecanej”. Ale ogólnie – wrześniowo. Tym bardziej, że październik: Namysłowski skłonności do folkloru miewał od lat 70. minionego wieku. Wtedy bywało to bardzo świeże i zabawne. Na tej płycie tendencja się pogłębiła: jazzman gra z góralskimi kapelami. Raz oni, raz jego zespół. To już nie są „motywy góralskie” w jazzie. To jest Misz-masz. Wrażenie bałaganu. „Od tego jawora woda spływa” nie ma początku ni końca. I tak powinno być. Uwielbiam ten kawałek. Niekoniecznie jak go grają Trebunie z Twinkle Brothers. Zbigniew Namysłowski Band, Zakopane Highlanders „Jazz & Folk”:
Chciałem dokonać darowizny na rzecz osoby bliskiej. Na tyle bliskiej, że obdarowany nie musiał płacić podatku, więc sprawa wydawała się nie tylko bez kosztowa, ale też banalnie prosta do przeprowadzenia. Nic bardziej mylnego, zabrało to trochę czasu i naruszyło mój podatny na alergię wywołana absurdem, system nerwowy. Ale co tam, pojawił się też walor poznawczy i temat na tekst z cyklu nasza idiotyczna rzeczywistość. Przedmiotem darowizny było niewielkie mieszkanie, które lata temu odziedziczyłem po mamie. Chciałem je darować dorosłemu synowi. Nic bardziej banalnego i – wydawałoby się – prostego. Posiadam, akty notarialne stwierdzające jednoznacznie, iż lokum jest moje, idę z synem do notariusza i po sprawie. O nie, okazuje się, że jest przed sprawą, że to dopiero początek drogi przez mękę. Kancelaria notarialna w odrestaurowanej kamienicy w centrum Warszawy. Na biuro przerobiono tam przedwojenne mieszkanie. Trzeba przyznać, z gustem. Chyba w stylu art deco. Sympatyczna pani notariusz, u której stawałem do dużo bardziej skomplikowanych aktów prosi, żebym zapisał listę dokumentów, które muszę przed aktem darowizny przedłożyć. Większość budzi moje mocne zdziwienie. Oczywiście akty notarialne stwierdzające, moje prawo własności. To jasne i bezproblemowe; mam w plecaku. Kolejna rzecz: zaświadczenie ze spółdzielni mieszkaniowej, że przysługuje mi spółdzielcze własnościowe prawo do owego lokalu. Jak to ? – pytam grzecznie jak na człowieka o czasami dużej kulturze osobistej przystało, przecież spółdzielnia wie to już dawno, na podstawie przesłanych im aktów, co ma więc stwierdzać ? To klasyczne idem per idem, to samo przez to samo; błąd w logice polegający na definiowaniu pojęcia przez to samo pojęcie. - No tak, ale takie są przepisy – wyjaśnia pani notariusz. Kameralny pawilon przy bocznej uliczce: siedziba zarządu i administracji spółdzielni mieszkaniowej. Z rozmowy telefonicznej już wiem, że potrzebny będzie mój wniosek o stwierdzenie, że moje to moje, a później ów wniosek zweryfikuje zarząd i podpisze. Potrzebne dwa podpisy będą. Stawiam się w wyznaczonym terminie, ale akurat trwa posiedzenie zarządu więc proszą o poczekanie. Czekam cierpliwie, jarając fajki krążąc dookoła pawilonu. Cieszy mnie informacja, że trawa posiedzenie, bo pewnie prezesi są na miejscu i może podpiszą od ręki. Niestety nie, swoje trzeba odczekać. I tak dobrze. Mam stawić się za kilka dni. A gdyby prezesi się rozjechali, jeden na narty wodne, drugi na wieś agroturystyczną ? Po otrzymaniu zaświadczeni, że moje to moje, i zgodnie z instrukcją pani notariusz udaję się do urzędu skarbowego. Po co? Po zaświadczenie, że mam uregulowane sprawy podatkowe związane z lokalem mającym być przedmiotem darowizny. Mam uregulowane. Złożyłem dawno temu tzw zerowy PIT od spadku po mamie i jestem w jego posiadaniu, od daty nabycia spadku minęło 7 lat, więc i tak podatek jest nienależny, choćbym coś zachachmęcił. Ale i pani notariusz i pani w urzędzie skarbowym tłumaczy, że tak trzeba. No to czekam tydzień, przedkładając zeznanie podatkowe nt spadku, które jest w posiadaniu Urzędu i na podstawie którego dostaję niezbędny kwit. Idem per idem 2. Kolejna sprawa, kolejny urząd i czas oczekiwania. Chodzi o akt urodzenia mojego syna, czyli osoby obdarowanej. Tu, nadal sztucznie podtrzymując odpowiedni poziom wątpliwej kultury osobistej, zaczynam się wewnętrznie buntować. Wewnętrznie, bo znajomy adwokat wyjaśnił mi, że to nie fanaberie notariusza, tylko obowiązujące go przepisy. Przepisy ustanawia państwo, a konkretnie rządzący, wobec których zbuntowany jestem jeszcze od czasów Edwarda Gierka, więc to nic nowego. Ów bunt w w/w przypadku przybrał postać pytań. Po co potrzebny jest akt urodzenia osoby obdarowanej? Czy istnieją jakieś regulacje prawne stwierdzające, że jest czynem zabronionym dokonaniem darowizny na rzecz osoby nienarodzonej, osoby w wieku prenatalnym lub dopiero planowanej, lub też nieżyjącej ? Chyba nie. Czy konieczność przedstawienia aktu urodzenia wywodzi się i ma prawne uzasadnienie w licznych przypadkach dokonywania darowizn na rzecz osób nie urodzonych ergo prawnie nie istniejących. Czy, jeśli zamierzam stawić się na odczytaniu aktu z osobą uprzednio wskazaną, to nie można założyć, iż dana osoba istnieje, żyje, ergo się urodziła. Czy znane w dziejach ludzkości przypadki istnienia osobników ludzkich, które żyją, ale się nie rodziły. Mówi się jednym przypadku zmartwychwstania, ale nie urodzić się i żyć. Dziwna sprawa. W tym przypadku brak mi jest fajnego łacińskiego powiedzonka na wskazanie absurdu. Idem per idem już było, Ignotum per ignotum (nieznane przez nieznane) jakoś nie pasuje. Jest!, cytat z filmu „Psy” Pasikowskiego, gdy w ostatniej scenie Franz Maurer (Bogusław Linda) strzela w głowę Ola (Marek Kondrat), to wyrok za ….. jego panienki. Co mówi Linda spokojnym, lecz konsekwentnym głosem tuż przed egzekucją? Mówi słynna sentencję, w logice zwaną tautologią: a kto umarł, ten nie żyje. PS. Więcej o takich absurdalnych sprawach przeczytacie w mojej książce „Głos Cynika. Terapia Liberalna”, której patronem jest tygodnik „Wprost”.
Rewolucja która wywołało pojawienie się iPhona, przetoczyła się przez firmy z sektora komórkowego niczym potężne tsunami. Szczególnie mocno oberwały największe i najbezpieczniej czujące się na rynku firmy, z wydawałoby się niezniszczalną Nokią na czele. Wcześniej na dno poszli dwaj duzi gracze rynku biznesowego i czołowi producenci ówczesnych smartfonów, BlackBerry oraz Palm. Dziś stare marki powracają na rynek, Nokia dzięki fińskiemu HMD, BlackBerry dzięki chińskiemu TCL Corp. I właśnie ta druga firma przywróci niedługo na rynek markę Palm, której losy ciekawie splotły się z drogą Apple za sprawą Jony'ego Rubinsteina. I ten splot chciałbym wam przybliżyć. Palm był jedną z najbardziej innowacyjnych firm, która rozruszała rynek PDA, w czasie w którym Apple wycofało z niego Newtona. Wspólnie z Nokią i jej Communicatorami, BlackBerry czy sprzętami PocketPC rozwijali kolejne generacje inteligentnych asystentów i smartfonów. Na ich pozycje w 2007 r. uderzyło Apple dzierżąc przełomowego iPhona w ręku. Palm próbował nawiązać z nim walkę przy pomocy webOS i nowych smartfonów serii Pre, opracowanych pod kierunkiem byłego pracownika Apple, Jona Rubinsteina. Dodajmy, nie byle jakiego pracownika, ten pan był jednym z głównych twórców iMaca G3, PowerMaców G4 i G5 oraz iPoda. Ze względu na rolę jaką odegrał przy tworzeniu tego ostatniego, zyskał nawet przydomek „Podfather”. Gdy zaczął być w Apple marginalizowany, na korzyść młodszych inżynierów, zdecydował się odejść właśnie do Palma. Zakończyło się to awanturą z Jobsem i końcem ich wieloletniej przyjaźni. Rubinstein wprowadził Palma Pre na rynek w 2009 r., dwa lata po debiucie iPhona. Smartfon zaprojektowano w taki sposób, żeby współpracował z iTunes udając produkt Apple i synchronizował się z nim bez żadnych dodatkowych narzędzi. Doprowadziło to do błyskawicznie do wojny pomiędzy tymi firmami, Apple w kolejnych update’ach odcinało Palma od iTunes, a ten drugi po chwili przywracał tę funkcjonalność. Ostatecznie Apple odcięło Pre całkowicie, a cała ta huśtawka tylko wymęczyła użytkowników. Sam sprzęt był wykonany znacznie gorzej od iPhona, trapiły go problemy z fizyczną klawiaturą czy mechanizmem slidera. Ale jednocześnie webOS miał bardzo duży potencjał. Obsługa gestami była prosta i bardziej zaawansowana niż w iOS, organizacja systemu była dobrze przemyślana. Co oczywiste, do wojny o iTunes dołączyła kolejna, w której Apple oskarżał Palma o wykorzystanie w webOS rozwiązań z iOS. Palm twardo odpowiadał, że na każdą rzecz mają papiery w postaci patentów z czasów palmOS. Na swoje nieszczęście firma zaniedbała to, co jest najważniejszym elementem nowego, smartfonowego świata. Palm początkowo ograniczył liczbę programistów którzy mogli tworzyć aplikacje na webOS. Gdy zdecydowali się otworzyć platformę, z opóźnieniem wprowadzili system pozwalający twórcom zarabiać. To, w połączeniu ze słabą sprzedażą (wyłączność otrzymał Sprint) i problemami sprzętowymi spowodowało, że programiści delikatnie mówiąc nie rzucili się na webOS. El Dorado było w App Store a nie na kiepsko startującej platformie. Pierwszy raz mogliśmy na większą skalę zaobserwować spiralę, która następnie wykończyła BlackBerry OS i Windows Mobile. Brak aplikacji zmniejszał zainteresowanie klientów, w efekcie ilość słuchawek nie rosła wystarczająco lub wręcz spadała, co powodowało dalszy odpływ deweloperów, który zmniejszał ilość aplikacji i tu patrz punkt pierwszy. Tym sposobem Apple i Jobs już w 2010 r. mogli powiesić logo Palma na ścianie z trofeami ustrzelonymi przez iPhona. Była to pierwsza duża ofiara. Palm został co prawda wchłonięty przez HP, który odnośnie webOS miał gigantyczne plany, ale te szybko skończyły się gigantyczną porażką. Dziś, pozostałością po firmie jest webOS pracujący w części sprzętu produkowanego przez LG. Na ścianie ofiar iPhona, Palm wisi dziś w doborowym towarzystwie, razem z BlackBerry, Nokią, Motorolą czy Microsoftem, ale to raczej marne pocieszenia dla twórców firmy i Jony Rubinsteina. Czy jest szansa, że nowy Palm nawiąże do dawnych tradycji? Raczej nie. Jak ujawniły dokumenty Federalnej Komisji Łączności (FCC) oraz WiFi Alliance niedługo zostanie zaprezentowany smartfon Palm o enigmatycznym oznaczeniu PVG100. Wiadomo, że będzie pracował pod kontrolą Androida Oreo i używał pasma 2,4 Ghz. Brak 5 Ghz oznacza, że będzie to tani smartfon, próbujący wykorzystać znaną nazwę do stworzenia budżetowej linii smartfonów, która na sentymencie otrzyma w mediach darmową kampanię reklamową. W podobny sposób nowa Nokia zagrała wprowadzając nową 3310. Choć patrząc na zdjęcia do których dotarł serwis Android Police, nawet to może się nie udać. Jeśli wyciek pokazuje prawdziwy wygląd nowego Palma, to jest przykry i ponury żart z, jakby nie patrzeć, zasłużonej marki. Jeżeli to wszystko się potwierdzi, będzie mi trochę przykro. Palm to marka, która zasługuje albo na drogę wytyczoną dla BlackBerry, gdzie Chińczycy próbują nawiązywać do silnych tradycji marki albo pozostawienie go w spokoju w technologicznym grobie, do którego posłał go iPhone i błędy kierownictwa firmy. Zdjęcia: SmartPhoneBlogging, Wikipedia : GlobalX, Digital Trends, Android Police
Mieszkania zakładowe i służbowe to relikt PRL-u, który dziś sprawia sporo problemów. Mariusz Kapala/Polska Press/ZDJĘCIE ILUSTRACYJNEMieszkania zakładowe, przyznawane przez państwo w czasach PRL-u, w niewielkiej liczbie istnieją i funkcjonują do dziś. Osoby je zamieszkujące nie mogą jednak poczuć się bezpiecznie we własnych domach, gdyż obecne polskie prawo nie chroni należycie takich lokatorów przed utratą dachu nad głową. W podobnym lęku żyją najemcy mieszkań służbowych, których nic nie chroni przed eksmisją „na bruk”. Mieszkania na wynajem od pracodawcy – od PRL-u do dzikiej reprywatyzacjiDziś mieszkań zakładowych praktycznie się nie buduje, ale w czasach Polski Ludowej sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. W PRL-u bardzo często to właśnie zakłady pracy zapewniały pracownikom dach nad głową – najemcy takich mieszkań mogli liczyć na lokalizację tuż przy miejscu pracy oraz atrakcyjne zaczęły się w latach 90. Gdy zakłady zaczęły masowo wyprzedawać posiadane lokale, najemcy mieszkań zakładowych nie otrzymali pierwszeństwa przy wykupie mieszkań. Gorzej – często odmawiano im wykupu, gdyż zakłady wolały sprzedawać lokale prywatnym inwestorom, nieraz po śmiesznie niskich cenach.– Wykupione lokale mieszkalne czy też całe budynki często zostały nabyte dla o zysku – wyjaśniał w grudniu ubiegłego roku Rzecznik Praw Obywatelskich Marcin Wiącek. – Nowi właściciele windowali czynsze, dokonywali cyklicznych znacznych podwyżek, przekraczających możliwości finansowe najemców. To zaś powodowało utratę tytułu prawnego do typu techniki, dobrze znane z medialnych doniesień o tzw. czyścicielach kamienic, zwykle okazywały się skuteczne. Odpowiednie regulacje prawne chroniące najemców pojawiły się dopiero pod koniec 2001 r. – do tego czasu wielu lokatorów mieszkań zakładowych zmuszono do nieplanowanej wyprowadzki.– Nierzadkie były przypadki wypowiedzenia najmu (bez zapewnienia innego lokalu) z powodu zamiaru zamieszkania w lokalu przez właściciela lub wskazaną przez niego osobę bliską – wskazuje mieszkań zakładowych żyją w lękuDziś do Rzecznika Praw Obywatelskich spływają skargi od osób zajmujących takie dziko sprywatyzowane mieszkania zakładowe. Najemcy ci nie ze swojej winy znaleźli się w sytuacji bez wyjścia – w latach 90. nie dano im szansy na wykupienie mieszkań, zaś dziś, po licznych podwyżkach czynszów oraz wzrostach cen nieruchomości, po prostu ich na to nie stać. Jednocześnie ludzie ci stracili poczucie bezpieczeństwa, gdyż nie są chronieni przez prawo i mogą stracić dach nad głową, jeśli np. czynsz zanadto wzrośnie.– [Lokatorzy skarżą się – przyp. red.] na brak należytej ochrony prawnej łączącego ich z aktualnym właścicielem mieszkania stosunku najmu. Wyrażają też niepokój o zachowanie uprawnień do zajmowanych lokali. W ocenie RPO obawy te nie są bezpodstawne – przyznaje tej sytuacji RPO zaapelował do Ministerstwa Rozwoju i Technologii o ocenę dotychczasowych rozwiązań wspierających najemców oraz o informację, czy planowane są jakieś dalsze działania w tej dodać, że pewne formy ochrony prawnej takich najemców już istnieją. Od 2015 r. gminy mogą uzyskać od państwa środki na wykup mieszkań zakładowych – po takim wykupie lokatorzy mogą poczuć się bezpieczniej, są chronieni przed wygórowanymi czynszami, a do tego są w stanie łatwiej nabyć lokal na własność. Nie wiadomo jednak, ile gmin faktycznie z tego rozwiązania skorzystało. Nie jest to jednak raczej duża liczba, biorąc pod uwagę to, jak niskie są wydatki większości samorządów na zarządzanie już posiadanymi od gminy – 11 dramatycznych historii. Na zagrzybioną norę czeka się latamiZ mieszkań służbowych można eksmitować „na bruk”W podobnej sytuacji, choć z zupełnie innych powodów, są dziś lokatorzy mieszkań służbowych. Chodzi o lokale przyznawane w związku z wykonywanym zawodem czy pełnioną funkcją publiczną. Są to lokale do dyspozycji:ministra ds. wewnętrznych, Służby Więziennej, Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Agencji Wywiadu, Służby Kontrwywiadu Wojskowego, Służby Wywiadu Wojskowego, Państwowej Straży Pożarnej, Straży Granicznej. Jak alarmował w lipcu 2022 r. RPO Marcin Wiącek, najemcy mieszkań służbowych nie są chronieni przed eksmisją „na bruk”. To nietypowa sytuacja, gdyż co do zasady takich eksmisji się w Polsce nie przeprowadza. W tym wypadku obowiązuje jednak groźny wyjątek – takie lokale przyznaje się i opróżnia na mocy zwykłej decyzji administracyjnej.– Ustawy nie nakładają na organy wydające decyzje (...) obowiązku badania (...), czy osoby, które mają opróżnić lokal, będą w stanie samodzielnie zaspokoić swe potrzeby mieszkaniowe, zwłaszcza z uwagi na niepełnosprawność, niepełnoletność, bezrobocie itp. – zauważa wskazuje rzecznik, osoby eksmitowane z lokali służbowych w teorii mogą otrzymać mieszkanie zastępcze od gminy, ale w praktyce samorządy mają takich lokali za mało i nie są w stanie zaspokoić potrzeb eksmitowanych. RPO podkreśla też, że choć już 5 lat temu zapadł wyrok Trybunału Konstytucyjnego nakazujący uporządkowanie tej kwestii, problem wciąż nie jest rozwiązany. Rzecznik apeluje zatem do premiera o podjęcie odpowiednich działań.– Wydaje się (...), że w XXI wieku przeprowadzanie tzw. eksmisji „na bruk” nie powinno mieć miejsca, a przepisy winny zapewniać w tym zakresie przynajmniej minimalną ochronę osób objętych nakazem opróżnienia lokalu – podsumowuje RPO. Dodaj firmę Autopromocja
a kto umarl ten nie zyje mem